środa, 6 maja 2015

Strach i odraza do Nixona w Las Vegas

Zaczęliśmy od Inherent Vice. Od wątku zamykanych przez Nixona państwowych zakładów psychiatrycznych. Przewinęło się i od razu utkwiło zalążkiem tematu w głowie. Nie pozostaje mi nic innego więc, jak z tego miejsca wspomnieć, czemu Nixon był idiotą. Przynajmniej w oczach Huntera S. Thompsona. Nie pozostaje nic innego, jak wyjaśnić, dlaczego główny bohater Where the Buffalo Roam ma kukłę prezydenta w swoim gabinecie. Nie pozostaje nic, jak pisać, bo inaczej nie da mi ten Nixon spokoju. W ten sposób: zaczęliśmy od Inherent Vice, żeby skończyć z lękiem i odrazą gdzieś daleko w Las Vegas.
Ale zaczynając, zacznijmy od początku:
Hunter S. Thompson był jednym z twórców stylu gonzo. Choć sam też musiał dorosnąć do tego subiektywizmu*. Pierwsza książka, wydawać by się mogło, że przez historię powstania (Hunter, żeby opisać Aniołów piekieł, sam stał się członkiem gangu, by na koniec koledzy mogli stłuc go na kwaśne jabłko) i przez odniesiony sukces, okazała się osobistą porażką Thompsona. W bardzo szybkim tempie stała się bestsellerem. Nie można było narzekać na jej sprzedać. Jednak sam autor utrzymywał, że popyt jest znikomy. Bez dwóch zdań – była jego dziełem. Była ceniona i rozchwytywana. Ale nie była książka, która mogłaby być Thompsonem.
Z czasem mniej jakby przebywał w światku politycznych i jakby mniej sympatyzował z politykami. Styl gonzo stworzył Huntera, jakiego pamiętamy do teraz: szyderczego i naćpanego. Świeżo po uroczystościach inauguracji Richarda Nixona na prezydenta Thompson pisał: Na fali są teraz przemoc i konfrontacja. Cała koncepcja pokojowego protestu umarła w Chicago na Konwencji Partii Demokratycznej. W modzie jest zajadły sprzeciw. Tym zakończył się u Huntera amerykański sen. Zakończyły się jego polityczne przyjaźnie. Ale pozostało zamiłowanie do popierania anarchistów i świrów. Takich, jak on sam. Stając się szczerym nonkonformistą, promował ruch yipisów. Stale będąc największym wrogiem Richarda Nixona. Niezmiennie i nieustannie.
W oczach Thompsona Nixon nie wyglądał bowiem inaczej, niż kukła do wyładowywania złości, czy postać, której czołowym postulatem politycznym było Bullshit! Miał bujną wyobraźnię, ale nikogo nie starał się oszukać. Nienawiść do Nixona nie była hiper-subiektywna, czy hiper-realna, tylko hunterowsko naturalistyczna. Bo, jak twierdził tylko subiektywne spojrzenie na Nixona jest miarodajne. Zdawał sobie sprawę, że jako dziennikarz odgrywa wciąż ważną rolę w świecie polityki. Był chodzącym transparentem. Manifestując wszystko to, co ekscentryczne, bulwersujące i przeciwne wszelkiej tradycji.
Żeby zrozumieć Huntera, trzeba chyba zacząć od dzieciństwa w Louisville (stan Kentucky). A i tak go nie zrozumiemy:
Wychował się w mało zamożnej rodzinie, więc w gronie kolegów mógł górować jedynie inteligencją. Warsztatu uczył się, przepisując Wielkiego Gatsby'ego, by wczuć się w styl, nie tyle Fitzgeralda, co „prawdziwego” pisarza. Często zastanawiam się ile Fitzgeralda w Thompsonie i ile Wielkiego Gatsby'ego w The Rum Diary.
Późne lata 60' to czynny wpływ Doktora Gonzo na politykę. Wziął udział w wyborach na szeryfa Aspen (stan Kolorado). Wtedy zaczęła pogłębiać się jego nixonowska paranoja. Za główny postulat obrał bycie opozycją i godnym rywalem dla władzy. Jesienią 1969 roku przegrał starcie z konserwatystą Carolem Whitmirem. Żeby dwa lata później opublikować, zainspirowaną upadkiem rewolucji psychedelicznej, powieść Fear and Loathing in Las Vegas.
Czego chciał w swoim życiu Thompson? Enklawy według własnych wytycznych. Tak, jak większość z nas pragnie jedynie prostolinijnego szczęścia. Tyle tylko, że jego marzenie, żeby się spełnić potrzebowały rewolucji. Postępująca degeneracja społeczno-polityczna (jak miał w zwyczaju mawiać) potrzebowała szybkiego podjęcia jakichkolwiek środków sprzeciwu. Według relacji drugiej żony Huntera, gdy władzę zdobył George W. Bush, Thompson był przerażony tym, co (jak wieścił) nadchodziło. Pod koniec życia zdawał sobie sprawę, że czasem jedyne, co możemy zrobić, to wygłosić odpowiedni komentarz. Odwlekane od siedemnastu lat samobójstwo popełnił w końcu w roku 2005. Pogrzeb, który zresztą sam zaplanował, przebiegał, jakby w myśl słów Doktora Nauk Nieznanych, Huntera S. Thompsona: (…) obłęd królował wszędzie i o każdej porze, wszędzie mogłeś krzesać iskrę, mieliśmy kosmiczne poczucie sensu naszych działań.


* przecież nie będę nikomu wyjaśniała terminologii. Żyjemy w dobie Internetu. Dla ułatwienia powiem tylko, że to nie o Gonzo z The Muppet Show chodzi.

poniedziałek, 4 maja 2015

Hipisowski Tarantino w slow mo

Takie filmy, jak ten, Big Lebowski, czy Las Vegas Parano chyba najlepiej oglądać na haju – głosił jeden z komentarzy na portalu o filmie (czyli pewnie na Filmwebie, bo z reguły na inne nie zaglądam, ale kto mnie tam wie). Dodatkowo autor komentarza radzi, by przed seansem sążnie się wprowadzić w stan odurzenia. Substancjami psychoaktywnymi. Najlepiej nielegalnymi. Żeby lepiej poczuć klimat filmu. Bo sam film jest pokręcony równo.
Bez używek też się udało. Chyba, że wliczyć w nie piwo. Ale co to za używka w porównaniu z heroiną. Beż używek też się uda, bo film zrealizowany jest świetnie. Sam tworzy psychodeliczny klimat, do którego nas nie tylko zaprasza, ale – wciąga. Pozwala wejść w umysł hipisa, w którego postać z kolei wciela się Joaquin Phoenix. I to już odpowiedni powód, by użyć pustych frazesów, że „gra aktorska na wysokim poziomie” i „film godny polecenia”.
Doc jest detektywem. Chociaż w sumie, na dobrą sprawę nie wiemy kim jest tak do końca. W pierwszej scenie, jak zresztą w każdej kolejnej, zapala jointa. Jednego. Potem kolejnego. Aż jego zdolność jakiejkolwiek reakcji na bodźce z zewnątrz równa się zero. I w tym stanie rozwiązuje sprawy (choć bardziej zagadki, bo nikt mu sprawy na dobrą sprawę nie zlecił). Doc jest hipisopwskim ćpunem. I detektywem, który bada spraw... zagadkę narkotykową. Tym paradoksem łącząc pracę z hobby, czy też przyjemne z pożytecznym.
Wszystko jest nie tyle wadą, co faktem ukrytym. Fikcją. I spiralą połączonych zależności. Z jednej strony mistyczna i spiskowa teoria Złotego Kła, z drugiej – syndykat, który łączy heroinowy rynek z prywatnymi ośrodkami odwykowymi i usługami dentystycznymi, bo przecież heroina wypłukuje wapno, jak żadne inne cholerstwo na tym świecie. Do tego policja, która na pewno jest jakimś wymiarem, ale nie wymiarem sprawiedliwości. Na domiar złego – Nixon. I już niczego więcej nam nie trzeba (o zależności Nixon-zło i Hunterze S. Thompsonie w kolejnym tekście).
Ekranizacja Inherent Vice (w polskim tłumaczeniu Wada ukryta) Thomasa Pynchona nie może być łatwa, skoro sama książka taka nie jest. Ponoć. Nie miałam jeszcze przyjemności doświadczyć porównania. Ale będzie pewnie tak, jak po obejrzeniu Las Vegas Parano – pomimo że widziałam go kilkukrotnie, mam ochotę w wolnej chwili sięgnąć po książkę, która notabene zamówiona gdzieś tam krąży po oddziałach pocztowych. I gdy już dotrze do mojej filii, przeczytam jednym tchem. Bo mimo, że znam Las Vegas na pamięć, ciekawi mistyczna zawartość książki. Ba! Przekonana jestem, że kryje w sobie coś niezwykłego. Jak scenariusz do Pulp Fiction, którego dialogi po angielsku wydawały się jeszcze zabawniejsze i bardziej błyskotliwe, niż nieudolne polskie napisy filmu.
Wracając: skoro fabuła Inherent Vice trudna jest do zrozumienia na trzeźwo, to co ma powiedzieć wiecznie spalony Doc? Napisy końcowe. Koniec. Po niecałych trzech godzinach. Skończył się. I na dobrą sprawę nie wiem, o czym był. Znaczy – wiem doskonale. Ale nie ma tu jednoznacznych odpowiedzi. Wielowątkowość, w której przeraża przesłanie, że co w takiej sytuacji zrobić? Gdy nie mamy zbytniej władzy. A nawet – żadnej władzy. Co w takiej sytuacji zrobić? Skręcić, odpalić i zajarać? Następnie położyć się z bezradności spać. Powtarzając, że jedyne, co warto, to upić się warto? W imię rzeczywistości, co dopada zza winkla nieudolnie, niczym Doc na tropie narkotykowych szmugli.
Film, który sprawił, że czuję się równie bezsilna wobec tej historii, co główny bohater.