niedziela, 15 stycznia 2017

Szkiełko i oko

- Ja czytam, pisz!
- Mam ten okres gapienia się w sufit, więc nieprędko - rzekło się kilka tygodni temu.

Moment ów odbył się gdzieś u schyłku mojej wegetacji (polegającej, jak to zwykłe w przypadku wegetacji bywa, na nic nie robieniu). Choć krótkie, lecz dosadne. Rzucone niedbale. Ja czytam, pisz! Mogło mnie w jakiś sposób wtedy zmotywować. Nie powiem. Już dawno w mojej głowie szykowało się coś na miarę rewolucji. Zaczęłam zauważać, że znajduje sobie zajęcia, histerycznie wołające o pomoc. To czytanie książek w języku innym, niż ojczysty. To nauka drugiego obcego, chociaż nawet nie ogarnęłam pierwszego w stopniu bardziej, niż podstawowym. Remont. Oglądanie filmów, które to już widziałam wielokrotnie. Finalnie - gotowanie. Co przeraziło mnie chyba najbardziej.
Ta pierwsza (i ostatnia) pasta powiedziała mi basta. Z gotowania wody w czajniku na herbatę, nagle porwałam się wprost do robienie carbonary. Nie dość, że trzeba ugotować. Podsmażyć. To, gdyby tego nie było jeszcze wystarczająco, dodać surowe jajko, w środku siebie samego drżąc w strachu przed salmonellą. Kiedy już (nieobiektywnie) stwierdził*, że smaczne, uznałam, że to przyzwoity rekord życiowy. Tym samym wracając do wody i czajnika. Czucie i wiara. Lepsze, niż szkiełko i oko.
Zagubiłam się trochę w pędzie ludzi dorosłych. Swoją niechęć natomiast tłumaczyłam jesienno-zimową depresją. Nic jednak bardziej mylnego. Bo przyszło mi mieszkać w strefie klimatycznej, co szczyci się obecnością prądów ciepłych. Toteż zimę trzeba by tu z miejsca wykluczyć, bo jako taka nie istnieje (chyba, że ktoś zimą chce nazwać temperaturę sięgającą w swoich drastycznych stanach do minus czterech, zatem powodzenia). Wychodzi na to, że nie klimat zaczął mnie przygnębiać. Przynajmniej ten atmosferyczny. A atmosfera tworzona przez ludzi. Polegająca z resztą na prostym: nie mam, chcę, kupuję.
Więc i ja zaczęłam chronicznie chcieć. Z tą różnicą, że tylko nie mam i chcę. Powód? Bo inni. Gdzieś w głębi dalej jednak czułam, że potrzebne mi to tyle, co rybie ręcznik. Na marginesie. O kupnie nowych ręczników też myślałam.
Nagle świstek, czy papier, czy rzeczy miałyby stać się najważniejszą pożywką dla duszy? Ustawiłam się na linii startu w pogoni za jakimś dziwnym, lepszym jutrem. Co nie wiązało się ni krzty z jutrem bardziej kolorowym, czy ciekawszym. Zrozumiałam, co zrozumieć miałam. Po raz kolejny, w wieku dwudziestu już iluś tam lat, zmądrzałam. Zaciskam kciuki, mówiąc, że zaczną pojawiać się Ogórki nowe. Ogórki inne. Bo czuję, że wreszcie Ogórki mają coś do powiedzenia. Mniej materialistycznie czy prostacko, niż gdy w okresie mojej chandry mogło by się wydarzyć. A więc nie 5 ulubieńców miesiąca, które kupiłam w Ikei, bo są białe i tanie i z Ikei, a pięć historii o niczym. Jak to na ogół i niezmiennie z Ogórkami bywa.  









* on. Mój audient.

piątek, 7 października 2016

Jako mąż i nie mąż

A w istocie – jako debil po maturze. Bo w rezultacie po owocnych trzech latach studiów. I tych samych trzech latach egzaminów (notabene zdawanych w pierwszych terminach). Z napisaną pracą licencjacką. I po roku przerwy. Stwierdziłam, że mam to w dupie i się nie bronie. Zostając tym samym debilem po maturze.
Tłumaczyłam ten stan rzeczy zresztą długo. Że w końcu wiele Wielkich jest tylko po maturze. Choćby Kurt Vonnegut. Bowiem Vonnegut American College Testing* nie zdał. A ów testing jest czymś na wzór naszego egzaminu wstępnego przed studiami. Więc może i tylko po maturze, ale (jak widać) to o niczym nie świadczy.
Jestem debilem po maturze - sielsko w ten sposób żyło się przez jakieś trzy miesiące. Moje obecne miejsce pobytu to Anglia, która w Polsce straszy Brexitem. I na początku wydawało się to co najmniej ciekawe. Ale to, co pierwotnie interesujące zbrzydło mi i spowszedniało po kilku tygodniach okrutnie. Nie ekscytuje, a wkurwia. Może i na mojej półce stoją perfumy z wyższej półki. Ale co z tego, gdy w tych perfumach zmuszona jestem sprzątać kible. Nigdy do tej pory nie sprzątałam cudzych kibli, czy kibli innych, niż moje (a i tych nie sprzątałam). No, ale żadna praca ponoć nie hańbi. Ponoć.
Nigdy nie nazywałam się dziennikarzem, czy przyszłym dziennikarzem (nawet będąc jeszcze na studiach, gdy szansa na zdobycie tego tytułu była dużo większa). Toteż nie mogę teraz stwierdzić, że się moja dziennikarska żyłka odzywa, choć się (naprawdę) odzywa. Najczęściej podczas pracy, co to niby nie hańbi, a hańbi. W głowie otwiera mi (moje ego, zgaduję) wizje tego, do czego dziwne powołanie dalej czuję. I bardziej Pulitzer, niż Mr Muscle. Bardziej szacunek, niż pieniądze. Gdybanie takie zazwyczaj kończy się na tym, że biednym, ale powinnam być pismakiem. Po czym wracam do sprzątania moich (nie-moich) kibli.
Winię się nadal za te studia, chociaż dobrze wiem, że się tylko użalam nad sobą. Bo w gruncie rzeczy mam to w dupie. Że się nie obroniłam. Świadomie wybierając pozycję debila po maturze. Konfrontuję to czasem jeszcze z debilem bez matury. Co od razu pozwala mi czuć się tak jakby trochę lepiej. I już nawet nie myślę o Pulitzerze. I sprzątam kible (nawet) z uśmiechem. Kończąc i zaczynając każdy dzień od tego samego I don't wanna go work w domu.


















* Kurt był jednak po SAT-cie. ACT wprowadzono w 1959 roku. Vonnegut w 1942 roku zrezygnował już ze studiów. Występuje jeszcze coś takiego, jak GED. A jaka jest między nimi różnica, nie mam zielonego pojęcia. Najbezpieczniej zatem jest stwierdzić, że Vonnegut to debil po amerykańskim odpowiedniku naszej matury.

poniedziałek, 4 lipca 2016

Deklaracja europejska

      Mam pustkę w głowie. Gdyby ktokolwiek spytał mnie dziś „co o tym myślę”, odpowiedziałabym, że na razie, to nic nie myślę. Tylko czekam, aż myśli same przyjdą. Takie czekanie jest dużo łatwiejsze i przyjemniejsze. A jak już przyjdzie co do czego i zdecydują się same przyjść, to piszę. Wtedy zazwyczaj pustkę mam gdzie indziej.
      Bardziej, niż w głowie- duszy? Duszę już dawno zaprzepaściłam, bo sprzedać nie było komu. Mam pustkę w sercu - pisałabym jeszcze do niedawna. Teraz moje serce ma się dobrze. Tylko nie stroni od kłucia. To już na pewno nie od wciągania. Ani na atak serca nie wygląda. Kłują mnie jakieś dziwne mięśnie w klatce. Przypominając, że je - i serce, i (znikome) mięśnie - jeszcze mam. I że mają się one, o dziwo, dobrze.
      W takie dni, gdy pada. A przecież takich dni jest tu od groma. W takie dni uświadamiam sobie, że snuje się po pokoju jakoś bez perspektyw. Nigdzie nie mogę znaleźć miejsca. Albo czegoś, co oddałoby esencje dzisiejszego gównianego nastroju. Nihilizm jest niebezpieczny. A mnie dopadło właśnie nihilistyczne podejście. Stwierdziłam, że słuchać nie ma czego. I czytać nie ma co. Oglądać też za bardzo, więc obejrzę coś, co już widziałam. Nihilizm jest bardzo niebezpieczny. Z niczego przerzucam się na byle co. A to wartości w sobie ma tyle, co wcześniejsze nic. Więc chyba się zdrzemnę. Dalej nie robiąc, czy właśnie robiąc nic.
      Winę zrzucam na pogodę. Bo przecież brak perspektyw w momencie, gdy się one mnożą, zmuszając mnie tym samym do podejmowania decyzji, to jakaś niedorzeczność. Ostatnimi czasy tyle się działo, że modliłam się o brak wyboru. Decyzje. Nie tyle trudne, co poważne. A wszystkie podjęte jakoś z dniem dwudziestych czwartych urodzin. Jak gdyby coś za wszelką cenę starało się pokazać, że to właśnie ta (prawie, że Nałkowskiej) granica. Że czas pożegnać wiecznego dzieciaka. Dokonując wyborów nie tyle trudnych, co dojrzałych. Nie obiecuję. Ale zadeklarowałam. Stając się bardzo ważnym elementem cudzego życia.
Możliwe, że już na zawsze.

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Deszczowa rozpacz w słoneczny poranek na wyspach z archipelagu Wielkich Antyli

      Gdyby policzyć pomysły, które uciekły mi ostatnio z głowy, byłoby ich sporo. Każdy niby taki błyskotliwy, że na pewno zapamiętam. A jedyne, co pamiętam z ostatnich dni, to że śniła mi się winda. Winda, którą to wjeżdżam, jak co dzień zresztą, na piąte piętro (tak, mogłabym śmiało na nie wejść, ale po co, skoro jest winda). I winda, która między czwartym a piątym staje. I tak stoi. Trzęsie się. Trzęsie. Aż w końcu - urywa.
      Boje się wind. Trwając w przekonaniu, że rzeczywiście, jak winda się urwie (do czego dochodzi raz na milion, według mnie zaś notorycznie), to cały ten naczep z góry spada i miażdży wszystko, co z windą do tej pory miało cokolwiek wspólnego. W tym mnie. Bo w końcu do niej wsiadłam. A ten krok był już bardzo wspólny. Więc boję się przy samym wsiadaniu. Aż do momentu, gdy jestem na piątym. Boje się wind na równi z tym, że kiedyś ogłuchnę albo oślepnę.
      I nie wiem już, co gorsze. Zostać zmiażdżonym przez własne lenistwo. Czy stracić wzrok, jak Mieczysław Kosz. Po czym popełnić samobójstwo. Chyba to drugie. Nie lubię Krakowa (tak - pochodzę z miasta pod Krakowem, i tak - jednego, jak i drugiego, kurwa, nienawidzę). Ale o pochodzącym z Krakowa pianiście jazzowym wspomnieć trzeba. Pominęłabym tylko, że jest z Krakowa. Bo po co chłopu po śmierci ubliżać.
      Informacji o nim w Internecie tyle, co pies napłakał. Bo nie wydaje mi się, że Auto-Serwis Krzysztof Kosz, bo w końcu Mieczysław. A Krzysztof twardo wyświetla się gdzieś w pierwszych wynikach. Nie chodzi jednak o to, kim Kosz był. Ale jaką tworzył muzykę. Własnym nastrojem operował tak, że nie dzięki niemu, a z niego komponował. Nieustannie bywał nieszczęśliwie zakochany. I pił. Mocno (za mocno) pił. Wyskoczył z trzeciego piętra kamienicy. W wieku dwudziestu dziewięciu lat.
      Milesa Davisa zna każdy. Tomasza Stańko co drugi. Krzysztofa Komedę i jego historię – większość. Kosza nie zna nikt. Czy też prawie nikt. Ci pierwsi mieli w życiu dużo szczęścia (nawet w tak krótkim, jak Komeda). Kosz natomiast ciągle dostawał po dupie. Od ojca, który nie należał do najbardziej kochających (ociemniałe dziecko zostawił na zadeptanie koniom w stajni). Po brak znajomości angielskiego (spotkanie z Evansem po prostu przemilczał). Gdyby żył dłużej, niż swoje dwadzieścia dziewięć lat, mógłby być jednym z największych jazzowych pianistów. Jednak, gdyby żył dłużej, niż swoje dwadzieścia dziewięć lat, nie pozostawiłby legendy utraconego geniuszu. I możliwe, że zmarłby w tych samych okolicznościach, tyle, że pięćdziesiąt lat później. Na dodatek – w Krakowie.
      Gdyby policzyć puenty, którymi ten wywód miał się kończyć, a które wypadły mi z głowy, byłoby ich sporo. A i tak jedyne, co zapamiętać stąd można, to że Kraków-chuj. A clou miało być zupełnie inne. Miało brzmieć, że „największe dzieła powstają w smutku”. W dni, które określić można bardziej deszczową rozpaczą, niż słonecznym porankiem na wyspach z archipelagu Wielkich Antyli. Największe. Najsmutniejsze. Biorą się z dźwięków węgierskich piosenek. W ostatnie, ponure niedziele. W Krakowie.   

piątek, 1 kwietnia 2016

Bezsenność w Seattle

      Miałam zły dzień. Naprawdę zły dzień. Zresztą. Jak cały tydzień. Tak, jak zły był ten miesiąc. I zły pewnie będzie cały rok. Wracając. Miałam naprawdę zły dzień. Który zapowiadał jeszcze gorszą noc. Chyba jest we mnie coś z zaradności, bo często zostawiam na mieszkaniu rzeczy na tzw. czarną godzinę. Nie mam nożyczek. Nie mam ani jednej czystej kartki. Sprawnych długopisów – też nie mam. Ale zawsze gdzieś kryje się przedmiot, który mógłby uratować mnie podczas apokalipsy zombie. Miałam zły dzień. Który zapowiadał ciężką noc. Która byłaby naprawdę ciężka, gdyby nie znalezione tabletki nasenne.
      Ziołowe tabletki na sen działają na mnie w ten sposób, że znieczulają jedną stronę twarzy. Uspokajają. Albo po prostu prowadzą do udaru mózgu. Kto wie co się tam właściwie dzieje. Powodują, że prawy profil mam jakby lekko sparaliżowany. I ten niedowład sprowadza drugą (lewą) półkulę do podstawowych czynności. Takich, jak mechaniczne pisanie czegokolwiek. Toteż siedzę. I piszę. Z automatu. Chociaż sama nie wiem, o czym.
      Samotność. Niebezpieczne słowo. Chyba nigdy do końca nie byłam samotna. Tylko przyzwyczajona do większej rotacji na moim mieszkaniu. W gruncie rzeczy lubię samotne wieczory. A gdy zaczynam się bać momentu zasypiania (albo właśnie niezasypiania), to zawsze jest obok coś, co mi w tym pomoże. Zazwyczaj butelka wina. Czy inne specyfiki. I chociaż następnego dnia wcale nie czuje się, jak młody bóg. A już na pewno nie, jak młoda bogini. To poranny letarg (w połączeniu z kacem) trwa jakąś godzinę po przyjściu do pracy. Później zaczynam się budzić do życia. Albo po prostu – budzić w oczekiwaniu na wyjście z niej do domu.
      Wracając. W gruncie rzeczy nigdy nie byłam naprawdę samotna. Ja po prostu nigdy nie jestem w stu procentach szczęśliwa. Czy też szczęśliwie zakochana. Na domiar złego wiecznie pozostaję w dziwnym konflikcie ze światem. I z normami, których, według ludzi szczęśliwych, przestrzegać powinnam. A ludzie szczęśliwi? Ci wydają się czasem nieco niebezpieczni. Bo kto wie, co takiemu strzeli do głowy. Sposób, w jaki okazują to swoje szczęście przypomina bardziej depresję psychopaty. Nie respektują obecności problemów innych. Nie okazują zrozumienia. Egoistyczni socjopaci.
      Melatonina. Uspokaja. Nie pamiętam, czy ten dzień był zły, czy dobry. Czy w ogóle był. I co się podczas wydarzyło. Pamiętam, że gdzieś obok są problemy. Są tym, co utrzymuje mnie przy życiu i zmusza, żebym włożyła w to wszystko choć trochę wysiłku. Przynajmniej tyle, żeby ich uniknąć. Dlatego o nich pamiętam. Choć codziennie robię wszystko, żeby zapomnieć.

środa, 23 marca 2016

Tekst dla Cosmo

      Gdyby cudem przyjęli mnie do Cosmopolitana. I gdybym cudem zgodziła się dla nich pisać. Pierwszy tekst wyglądałby pewnie podobnie. Podobnie, jak to (czy też podobnie do tego), co niezamierzenie stało się przed chwilą. Przed momentem:
Klasycznie już, usiadłam do pracy licencjackiej. Do tej, co to ją od dwóch lat piszę i bronię. Aktualnie już sama praca nawet zaczyna siebie puentować jedynie w ten sposób, że przedstawia mniej, niż autor miał na myśli, zaczynając ją pisać. Tak też. Usiadłam do licencjackiej. Skończyło się, jak zwykle zresztą, na Ogórkach. Niezamierzenie. I przed chwilą.
      Współlokatorka. Moja współlokatorka. Nie, żeby coś było z nią nie tak. Czy, żeby nasz kontakt był przez to osłabiony. W końcu kontakt ze współlokatorami, jak to kontakt ze współlokatorami – nie istnieje, toteż nie ma się co osłabiać. Wracając - ma królika. I królik ten był zaczynem czegoś wielkiego. Nieświadomie. A może i podświadomie. Narodziła się teoria króliczka. Niezamierzenie. I przed chwilą.
      I jak gdzieś kiedyś padło od Hłaski, że wielka miłość zdarza się w życiu tylko raz, a wszystko, co następuje potem, jest tylko szukaniem tej utraconej miłości. Tak króliczek jest tego symbolem. Tego, co utracone. I tego, w czym my zatraceni jesteśmy. Filozofia pogoni za króliczkiem polega na prostej regule: chcę - bo nie mam, mam – to nie chcę. W końcu nie o to chodzi, żeby króliczka złapać. Na dobrą sprawę nie chcemy go nawet dogonić. Gdzieś w głębi siebie zauważamy, że to już nie ten sam króliczek, co pięć lat temu. Tyle, że później do głosu dochodzi serce. Które pamięta tyle tylko, że trzeba było za kimś gonić. Tylko za kim tak naprawdę?
      A bieg. Bieg nie jest wcale aż tak przyjemny, jak przyjemny wydawać by się mógł. W pogoni za tą Małą Białą Wredotą na drodze staje wszystko, co tylko na drodze stać może. Toteż mniej przypomina wyścig. Bardziej Wielki Marsz z powieści Kinga. Wytrwają najtwardsi. Najsłabsi się odstrzelą. Wygra jeden na stu. Czy ilu tam ich w Wielkim Marszu było. A po wyścigu pozostaną tylko zadrapania. I wszelkiego innego rodzaju rany. Wówczas napomknąć należy o teorii plasterków.
      Skoro już oberwało nam się należycie. I wyglądamy bardziej, jak Mickey Rourke po operacjach, niż w Harym Angelu. Wtedy do rany przyłóż pozostaje plasterek. Bo w końcu wszyscy działamy schematycznie. Więc wykorzystujemy schemat miłości do króliczka, podczas spotkań z plasterkami. Mimo, że z samego założenia jednemu do drugiego daleko, to z każdym kolejnym plasterkiem, plasterek staje się króliczkiem. Tym samym wypacza teorie pogoni. Nowego króliczko-plasterka gonimy bowiem, bo wiemy, nie tyle, że go złapiemy, co że sam da się nam złapać.
      Dopiłam szklankę wina. Popatrzyłam w lewo. Popatrzyłam w prawo. Jak aktor w amerykańskim filmie. Albo aktor w Rejsie. Czy kobiety naprawdę nie mają większych problemów, niż te na okładkach Cosmo? Gdybym zgodziła się pisać dla Cosmopolitana, otwierałabym teraz kolejne już piwo. A otworzyłam dopiero pierwsze. Dziś. Kolejne podczas tej doby. Wybiła dwunasta. W południe. Niezamierzenie. I przed chwilą.

piątek, 26 lutego 2016

Dlaczego w Polsce nie ma i nie będzie nagród pokroju Oscarów?

      Bo nie ma filmów pokroju Oscarowych. Nawet tych tegorocznych. I to nie dlatego, że w Polsce nie ma reżyserów pokroju tych zagranicznych. Tylko artyzm polski ma więcej problemów na głowie. Każdy film musi w końcu się tłumaczyć i bronić przekazem poruszającym społeczne problemy. Hardcore Disco? Gówno. Bo w sumie o czym jest ten film, co?
      Wizja artystyczna w naszym mniemaniu ma mieć konkretne odniesienie do tego, co dzieje się tu i teraz. Na szczęście Smarzowski nawiązuje do tematu tzw. polskości (w jej najgorszych wydaniach). W innym razie musielibyśmy sklasyfikować go jako alkoholika. Bądź też bardziej ogólnie - patola. Interpretacje mają to do siebie, że zależą od indywidualnego stanowiska. Jak w przypadku Srpskiego Filmu. Został „zakazany”, bo (jak usilnie twierdzono) mógł promować przemoc. Tak, jakby nagle odsetek gwałtów miał wzrosnąć dwukrotnie. Mało kto zrozumiał, że na potrzeby tego filmu najpierw trzeba wyłączyć empatię, a dopiero później włączyć film. Wyłączyć sympatyzowanie z którymś z bohaterów. Co zazwyczaj podświadomie robimy, oglądając cokolwiek. A włączyć agresję. I pożądanie. Żeby zrozumieć to, co przekazane być miało. Pokazanie piękna w krzywdzie innych? Myśl zatrzymała się, gdy zobaczyłam komentarz do Srpskiego Filmu na Filmwebie:

            „Historia kochającego ojca, który jest w stanie poświęcić wiele, aby móc utrzymać rodzinę.
            Wzruszający film. Idealny na seans dla całej rodziny.”

I wybuchłam śmiechem.
      Jeżeli padło już, że Oscary, to pomówmy o Leo (jak o Kevinie). A dokładniej o Leo bez Oscara. Są bowiem dwie szkoły. Dwie teorie. Dwie opcje. Jedna z nich głosi, że tym razem Leonardo DiCaprio otrzyma Oscara. Bo akademia będzie miała już dość bólu dupy ludzi i samego DiCaprio. Druga natomiast, jak łatwo się domyślić, mówi, że Oscara nie dostanie. Bo to przecież nie nagroda Caritasu. I nikogo ból dupy (zwłaszcza samego Leo) nie obchodzi. A i tak wygra Eddie Redmayne. Za najlepszą rolę pierwszoplanową męską (albo w sumie żeńską) w Dziewczynie z portretu. W tym roku. Jak i rok temu.
      W końcu DiCaprio nie jest jedynym niedocenionym wśród amerykańskich aktorów. Dobrych aktorów bez Oscara – bez liku. Z pozdrowieniami dla: Ewana McGregora, Willa Smitha (tylko czy to aby taki dobry aktor?), Tima Rotha, Rutger Hauera i Harrisona „Solo” Forda. Czy Fiennesa i Malkovicha. Oraz kilku, którzy chociaż wciąż nie dostali statuetki, to patrząc na ich dorobek, po odbiorze, mogliby ją sobie wsadzić w dupę. Nawet na scenie. Bo już żaden Oscar, czy inny Glob, nie jest w stanie zwiększyć ich prestiżu? Rangi? Czegoś.
      Czytaj: Bill Fucking (dla tych, co oglądali Zombieland) Murray. Który Oscary Których Nie Dostał powinien dostać za Między słowami, Broken Flowers, a już na pewno za Tam wędrują bizony, gdzie wcielił się w Huntera S. Thompsona. Po filmie powstało w mojej głowie pytanie kto jest bardziej Thompsonem. Hunter czy Bill Murray w roli Huntera. Wracając. Chociażby co druga rola Murraya w filmach Wesa Andersona na Oscara zasługuje. Dalej. Edward Norton. Czyli na wstępie dwa Oscary. Za Więźnia nienawiści i Fight Club. Trzeci za Lęk pierwotny.
Na koniec. Harvey Kietel. I jego Nieoscar za najlepszą rolę męską drugoplanową. W Pulp Fiction. We Wściekłych psach i Taksówkarzu.
      Reasumując. Nagrody przyznawane przez Amerykańską Akademię Sztuki i Wiedzy Filmowej o dupę są rozbić. A nazwać można je przychylnie co najwyżej bzdurą. Z kolei my, tak bzdurnie, przyznajemy Fryderyki. Bo i tak ktoś w końcu obejrzy. Czy chociażby poczyta, kto Fryderyka dostał. Tak i ja wezmę pewnie wolne na pierwszego marca.