poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Deszczowa rozpacz w słoneczny poranek na wyspach z archipelagu Wielkich Antyli

      Gdyby policzyć pomysły, które uciekły mi ostatnio z głowy, byłoby ich sporo. Każdy niby taki błyskotliwy, że na pewno zapamiętam. A jedyne, co pamiętam z ostatnich dni, to że śniła mi się winda. Winda, którą to wjeżdżam, jak co dzień zresztą, na piąte piętro (tak, mogłabym śmiało na nie wejść, ale po co, skoro jest winda). I winda, która między czwartym a piątym staje. I tak stoi. Trzęsie się. Trzęsie. Aż w końcu - urywa.
      Boje się wind. Trwając w przekonaniu, że rzeczywiście, jak winda się urwie (do czego dochodzi raz na milion, według mnie zaś notorycznie), to cały ten naczep z góry spada i miażdży wszystko, co z windą do tej pory miało cokolwiek wspólnego. W tym mnie. Bo w końcu do niej wsiadłam. A ten krok był już bardzo wspólny. Więc boję się przy samym wsiadaniu. Aż do momentu, gdy jestem na piątym. Boje się wind na równi z tym, że kiedyś ogłuchnę albo oślepnę.
      I nie wiem już, co gorsze. Zostać zmiażdżonym przez własne lenistwo. Czy stracić wzrok, jak Mieczysław Kosz. Po czym popełnić samobójstwo. Chyba to drugie. Nie lubię Krakowa (tak - pochodzę z miasta pod Krakowem, i tak - jednego, jak i drugiego, kurwa, nienawidzę). Ale o pochodzącym z Krakowa pianiście jazzowym wspomnieć trzeba. Pominęłabym tylko, że jest z Krakowa. Bo po co chłopu po śmierci ubliżać.
      Informacji o nim w Internecie tyle, co pies napłakał. Bo nie wydaje mi się, że Auto-Serwis Krzysztof Kosz, bo w końcu Mieczysław. A Krzysztof twardo wyświetla się gdzieś w pierwszych wynikach. Nie chodzi jednak o to, kim Kosz był. Ale jaką tworzył muzykę. Własnym nastrojem operował tak, że nie dzięki niemu, a z niego komponował. Nieustannie bywał nieszczęśliwie zakochany. I pił. Mocno (za mocno) pił. Wyskoczył z trzeciego piętra kamienicy. W wieku dwudziestu dziewięciu lat.
      Milesa Davisa zna każdy. Tomasza Stańko co drugi. Krzysztofa Komedę i jego historię – większość. Kosza nie zna nikt. Czy też prawie nikt. Ci pierwsi mieli w życiu dużo szczęścia (nawet w tak krótkim, jak Komeda). Kosz natomiast ciągle dostawał po dupie. Od ojca, który nie należał do najbardziej kochających (ociemniałe dziecko zostawił na zadeptanie koniom w stajni). Po brak znajomości angielskiego (spotkanie z Evansem po prostu przemilczał). Gdyby żył dłużej, niż swoje dwadzieścia dziewięć lat, mógłby być jednym z największych jazzowych pianistów. Jednak, gdyby żył dłużej, niż swoje dwadzieścia dziewięć lat, nie pozostawiłby legendy utraconego geniuszu. I możliwe, że zmarłby w tych samych okolicznościach, tyle, że pięćdziesiąt lat później. Na dodatek – w Krakowie.
      Gdyby policzyć puenty, którymi ten wywód miał się kończyć, a które wypadły mi z głowy, byłoby ich sporo. A i tak jedyne, co zapamiętać stąd można, to że Kraków-chuj. A clou miało być zupełnie inne. Miało brzmieć, że „największe dzieła powstają w smutku”. W dni, które określić można bardziej deszczową rozpaczą, niż słonecznym porankiem na wyspach z archipelagu Wielkich Antyli. Największe. Najsmutniejsze. Biorą się z dźwięków węgierskich piosenek. W ostatnie, ponure niedziele. W Krakowie.   

piątek, 1 kwietnia 2016

Bezsenność w Seattle

      Miałam zły dzień. Naprawdę zły dzień. Zresztą. Jak cały tydzień. Tak, jak zły był ten miesiąc. I zły pewnie będzie cały rok. Wracając. Miałam naprawdę zły dzień. Który zapowiadał jeszcze gorszą noc. Chyba jest we mnie coś z zaradności, bo często zostawiam na mieszkaniu rzeczy na tzw. czarną godzinę. Nie mam nożyczek. Nie mam ani jednej czystej kartki. Sprawnych długopisów – też nie mam. Ale zawsze gdzieś kryje się przedmiot, który mógłby uratować mnie podczas apokalipsy zombie. Miałam zły dzień. Który zapowiadał ciężką noc. Która byłaby naprawdę ciężka, gdyby nie znalezione tabletki nasenne.
      Ziołowe tabletki na sen działają na mnie w ten sposób, że znieczulają jedną stronę twarzy. Uspokajają. Albo po prostu prowadzą do udaru mózgu. Kto wie co się tam właściwie dzieje. Powodują, że prawy profil mam jakby lekko sparaliżowany. I ten niedowład sprowadza drugą (lewą) półkulę do podstawowych czynności. Takich, jak mechaniczne pisanie czegokolwiek. Toteż siedzę. I piszę. Z automatu. Chociaż sama nie wiem, o czym.
      Samotność. Niebezpieczne słowo. Chyba nigdy do końca nie byłam samotna. Tylko przyzwyczajona do większej rotacji na moim mieszkaniu. W gruncie rzeczy lubię samotne wieczory. A gdy zaczynam się bać momentu zasypiania (albo właśnie niezasypiania), to zawsze jest obok coś, co mi w tym pomoże. Zazwyczaj butelka wina. Czy inne specyfiki. I chociaż następnego dnia wcale nie czuje się, jak młody bóg. A już na pewno nie, jak młoda bogini. To poranny letarg (w połączeniu z kacem) trwa jakąś godzinę po przyjściu do pracy. Później zaczynam się budzić do życia. Albo po prostu – budzić w oczekiwaniu na wyjście z niej do domu.
      Wracając. W gruncie rzeczy nigdy nie byłam naprawdę samotna. Ja po prostu nigdy nie jestem w stu procentach szczęśliwa. Czy też szczęśliwie zakochana. Na domiar złego wiecznie pozostaję w dziwnym konflikcie ze światem. I z normami, których, według ludzi szczęśliwych, przestrzegać powinnam. A ludzie szczęśliwi? Ci wydają się czasem nieco niebezpieczni. Bo kto wie, co takiemu strzeli do głowy. Sposób, w jaki okazują to swoje szczęście przypomina bardziej depresję psychopaty. Nie respektują obecności problemów innych. Nie okazują zrozumienia. Egoistyczni socjopaci.
      Melatonina. Uspokaja. Nie pamiętam, czy ten dzień był zły, czy dobry. Czy w ogóle był. I co się podczas wydarzyło. Pamiętam, że gdzieś obok są problemy. Są tym, co utrzymuje mnie przy życiu i zmusza, żebym włożyła w to wszystko choć trochę wysiłku. Przynajmniej tyle, żeby ich uniknąć. Dlatego o nich pamiętam. Choć codziennie robię wszystko, żeby zapomnieć.