niedziela, 15 stycznia 2017

Szkiełko i oko

- Ja czytam, pisz!
- Mam ten okres gapienia się w sufit, więc nieprędko - rzekło się kilka tygodni temu.

Moment ów odbył się gdzieś u schyłku mojej wegetacji (polegającej, jak to zwykłe w przypadku wegetacji bywa, na nic nie robieniu). Choć krótkie, lecz dosadne. Rzucone niedbale. Ja czytam, pisz! Mogło mnie w jakiś sposób wtedy zmotywować. Nie powiem. Już dawno w mojej głowie szykowało się coś na miarę rewolucji. Zaczęłam zauważać, że znajduje sobie zajęcia, histerycznie wołające o pomoc. To czytanie książek w języku innym, niż ojczysty. To nauka drugiego obcego, chociaż nawet nie ogarnęłam pierwszego w stopniu bardziej, niż podstawowym. Remont. Oglądanie filmów, które to już widziałam wielokrotnie. Finalnie - gotowanie. Co przeraziło mnie chyba najbardziej.
Ta pierwsza (i ostatnia) pasta powiedziała mi basta. Z gotowania wody w czajniku na herbatę, nagle porwałam się wprost do robienie carbonary. Nie dość, że trzeba ugotować. Podsmażyć. To, gdyby tego nie było jeszcze wystarczająco, dodać surowe jajko, w środku siebie samego drżąc w strachu przed salmonellą. Kiedy już (nieobiektywnie) stwierdził*, że smaczne, uznałam, że to przyzwoity rekord życiowy. Tym samym wracając do wody i czajnika. Czucie i wiara. Lepsze, niż szkiełko i oko.
Zagubiłam się trochę w pędzie ludzi dorosłych. Swoją niechęć natomiast tłumaczyłam jesienno-zimową depresją. Nic jednak bardziej mylnego. Bo przyszło mi mieszkać w strefie klimatycznej, co szczyci się obecnością prądów ciepłych. Toteż zimę trzeba by tu z miejsca wykluczyć, bo jako taka nie istnieje (chyba, że ktoś zimą chce nazwać temperaturę sięgającą w swoich drastycznych stanach do minus czterech, zatem powodzenia). Wychodzi na to, że nie klimat zaczął mnie przygnębiać. Przynajmniej ten atmosferyczny. A atmosfera tworzona przez ludzi. Polegająca z resztą na prostym: nie mam, chcę, kupuję.
Więc i ja zaczęłam chronicznie chcieć. Z tą różnicą, że tylko nie mam i chcę. Powód? Bo inni. Gdzieś w głębi dalej jednak czułam, że potrzebne mi to tyle, co rybie ręcznik. Na marginesie. O kupnie nowych ręczników też myślałam.
Nagle świstek, czy papier, czy rzeczy miałyby stać się najważniejszą pożywką dla duszy? Ustawiłam się na linii startu w pogoni za jakimś dziwnym, lepszym jutrem. Co nie wiązało się ni krzty z jutrem bardziej kolorowym, czy ciekawszym. Zrozumiałam, co zrozumieć miałam. Po raz kolejny, w wieku dwudziestu już iluś tam lat, zmądrzałam. Zaciskam kciuki, mówiąc, że zaczną pojawiać się Ogórki nowe. Ogórki inne. Bo czuję, że wreszcie Ogórki mają coś do powiedzenia. Mniej materialistycznie czy prostacko, niż gdy w okresie mojej chandry mogło by się wydarzyć. A więc nie 5 ulubieńców miesiąca, które kupiłam w Ikei, bo są białe i tanie i z Ikei, a pięć historii o niczym. Jak to na ogół i niezmiennie z Ogórkami bywa.  









* on. Mój audient.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz